Rumunia II-cz2 - Klub turystyczny ŚWIT

Idź do spisu treści

Menu główne:

Rumunia II-cz2

Ale to już było... > Pieszo_auto_itp > 2011
Rumunia II - część 2

Dzień piąty 30.08.2011 wtorek

Pobudka, szybkie śniadanko. Z tarasu widać cel naszej wyprawy- szczyty Gór Fogaraskich, skąpane w słońcu. Pogoda zapowiada się wspaniała. Trasą, oznaczoną na mapach 7C , czyli Szosą Transfogaraską jedziemy w górę. Ok godz. 9.00 dojeżdżamy do stacji kolejki linowej Cabana Cascada Balea 1234m.n.p.m.. Czujemy się trochę jak w Zakopanem pod stacją kolejki na Kasprowy- stragany, pamiątki, sery, kiełbasy, słonina, widokówki itd. itd... brakuje tylko tradycyjnego „ogonka” złożonego z turystów, u nas czeka się czasem parę godzin.
Trzech śmiałków (Marek, PiotrR i Tadeusz) rusza w górę pieszo, czerwonym szlakiem. Czeka ich pokonanie 800m różnicy wzniesień. My wjedziemy kolejką. Koszt- 20lei/osoba. Naszą radość burzy nieco informacja, że tu też się czeka....ale,  na zebranie się odpowiedniej ilości osób (konkretnie 10 sztuk) do wjazdu na górę. Jest nas piątka- żeńska część wyprawy + nasz bodyguard ;) PiotrZ. Jest jeszcze jakaś para turystów, ale pan z obsługi twierdzi, że to za mało. Pozostaje nam czekanie :( . Więcej chętnych jakoś nie widać. No cóż trasę, do górnej stacji, można  bez problemu pokonać samochodem. Po ok. półgodzinnym oczekiwaniu pan w końcu „mięknie” i wagonikiem w barwach Coca Coli płyniemy w górę.  Widoki coraz piękniejsze. Pod nami wije się Szosa Transfogaraska - najwyżej po Transalpinie położona droga w Rumunii. Osiąga wysokość 2034m.n.p.m. Została zbudowana w latach 1970-74 za czasów Nicolae Ceausescu. Koszt jej wykonania można było liczyć w miliardach, zużyto przy tym 6 milionów kg dynamitu. Przy jej budowie życie straciło 40 pracujących tu żołnierzy. Początkowo miała znaczenie militarne. Obecnie skraca drogę pomiędzy Sibiu w Siedmiogrodzie, a Pitesti na Wołoszczyźnie, no i jest, przede wszystkim atrakcją turystyczną. Znajduje się na niej niezliczona liczba zakrętów, wiadukty i tunele - w tym, najdłuższy rumuński tunel - 884m. Od późnej jesieni do wczesnej wiosny, ze względu na śnieg i wiatry, jest zamykana. Wtedy, gdy jest czynna, dopuszczalna prędkość wynosi 40 km/godz. Górna stacja kolejki znajduje się przy polodowcowym jeziorze Balea leżącym na wysokości 2034 m.n.p.m. Jego powierzchnia to 4,65 ha, a max. głębokość 11,35m. Nad jeziorem znajdują się dwa schroniska (w tym jedno położone jest na wyspie), ale mają one raczej charakter i ceny hotelowe. Częstym gościem tego, położonego na wyspie, bywał podobno, syn Wielkiego Nicolae. Trochę tu jak przy Morskim Oku, brakuje tylko Mnicha. Za to znowu pod dostatkiem straganów i tłumy rumuńskich turystów, w strojach raczej nie nadających się do górskich wędrówek. Narodowym zwyczajem (do takiego doszliśmy wniosku), biwakują gdzie popadnie. Każde miejsce jest dobre. Za skałkami leża kupy śmieci, ciekawe jak często to ktoś sprząta? Widać wjazd do tunelu prowadzącego na drugą stronę masywu. Zostawiamy to wszystko za sobą i czerwonym szlakiem ruszamy ostro w górę, w kierunku pd-zach. Przed nami olbrzymie stado owiec. Jest ich parę setek (a może i koło tysiąca ?). Malowniczo to wygląda, gdy jedna za drugą się przemieszczają. Jeśli chodzi o mnie, to mam wrażenie jakbym patrzyła na obraz spod mikroskopu - kultury bakterii albo łańcuchy DNA - tak to wygląda z daleka. „Przelewają się” stadem z miejsca na miejsce. My wdrapujemy się na siodło (przełęcz) Curmatura Balei (2202m.n.p.m.) i tu chwilę odpoczywamy podziwiając coraz piękniejsze, bo coraz rozleglejsze, widoki. Stado owiec prawie depcze po nas, przechodząc na drugą stronę przełęczy. Mamy teraz możliwość obejrzeć nie tylko owce, ale i towarzyszącego im pasterza, oraz jego pomocników - psy. Jest ich kilka i widać wśród nich wyraźną hierarchię, są ważne i ważniejsze, przeznaczone do różnych celów. Idealnie reagują na odgłosy wydawane przez pasterza. Owce natomiast, widać, że należą chyba do kilku właścicieli, bo są znaczone na grzbietach farbami o różnych kolorach. Mija nas dwóch turystów. Idą pod górę „jak przecinaki”. Po strojach i wyposażeniu, widać, że to jacyś zaprawieni w boju turyści. Jeden z nich chyba coś zapomniał w schronisku, bo gwałtownie zbiega z powrotem. Płoszy to owce, które zaczynają uciekać. Bardzo denerwuje to pasterza, który głośno krzycząc, wymachuje kijem na zbiegającego. Właściwie to nie ma się co dziwić, spłoszone owce, mogą sobie np. połamać nogi. Turysta za chwilę wraca i podchodząc do pasterza, chyba go przeprasza, ale nadal głośno dyskutują, jakby się kłócili. Niestety rumuńskiego nie znamy. Skończyło się chyba dobrze, bo podali sobie ręce i turysta popędził za swoim kolegą. 11.00-my również ruszamy w górę, tym razem szlakiem niebieskim. Z góry schodzą 4 osoby. Plecaki mają solidne, karimaty, śpiwory. Okazuje się, że są z …..Gdańska. Idą  przez Fogarasze już czwarty dzień, nocując w namiotach. Na podejściu jeszcze trzykrotnie spotykamy rodaków. Ciekawe, że wszyscy oni są, tym razem z Krakowa, chociaż są to trzy różne zespoły ludzi. Wyciągamy wniosek, że po górach chodzą tu tylko Polacy i rumuńscy pasterze z owcami. Reszta „tubylców” grilluje i piknikuje na dole. :) Na górze widoki zapierają dech. Spotykamy następne stado owiec, również z pasterzem i psami. Chwilę odpoczywamy, po czym, bez większego wysiłku, zdobywamy jeszcze szczyt Vf.Paltinului ( 2399m.n.p.m.). Stojąc na nim widzimy, jak  do siodła Curmatura Balei, zbliżają się z dołu trzy punkciki. To nasi śmiałkowie :))).

Fogarasze - panowie wdole

Machamy do nich, ale czy nas widzą??? (strzałkami zaznaczone grupy:  powyżej - "wysokogórska"  niżej - "niskogórska")

Górna grupa

Jak wędrówka przebiegała naszym pogromcom wysokości, wiem z relacji Tadeusza. Od dolnej stacji kolejki Panowie wybrali wariant trasy prowadzący czerwonym szlakiem, doliną rzeki Doamnei. Szlak początkowo prowadził lasem. Podobno było nawet chłodno. Nieco cieplej zrobiło się im, przy przeprawie przez rzeczkę, kiedy trzeba było balansować na cienkiej kłodzie. Tadeuszowi  świerkowy las, przypominał nieco ten na Babiej Górze.  Całkiem gorąco zrobiło się im, gdy doszło do bliskiego spotkania trzeciego stopnia z… Ale od początku. Najpierw usłyszeli ujadanie psów, a na wąskiej ścieżce stanęli oko w oko z osłem, krótki pojedynek na spojrzenia no i... musieli temu miejscowemu  ustąpić. Nie pozostało nic innego, jak zawisnąć na krzakach rosnących po obu stronach ścieżki. Za pierwszym osłem szły następne, objuczone garnkami, kocami, skórami itd. itd. Były też kozy, owce, psy no i barany, które Panowie starali się liczyć, aby tam nie zasnąć. Owce, gdy słyszały obce głosy, strwożone przystawały, ale uspokajały je głosy idących z nimi trzech pasterzy, którzy przemawiali do nich w charakterystyczny sposób - jakby ćwierkając. Najprawdopodobniej sezon wypasu dobiegał już końca i sprowadzali powierzone sobie stado w dół. W końcu przeszli!!!

Osły
Schronisko - hotel

Zdjęcia zostały  zrobione, pora więc była wyplątać się z krzaków i dalej w górę. Las wkrótce się skończył i na otwartej przestrzeni zaczęło miło przygrzewać słoneczko. Wkrótce dotarli do polodowcowego kotła z jeziorkami Lacurile Doamnei, idealnymi do wymoczenia zmęczonych odnóży. Po drodze nasi bohaterowie, mogli jeszcze zwiedzić, opuszczony już, letni szałas pasterzy, a w nim kącik kuchenny, sypialny i kulturalny (wyklejony zdjęciami panienek). Niestety z napitków, po których pozostały butelki, nie było już ani kropelki.  Wyżej - następna sytuacja mrożąca krew w żyłach. Nagle pojawił się pies, któremu nie spodobało się trzech gdańszczan (widać wyglądali podejrzanie). Jedno szczeknięcie i psów było już... siedem!!! Zaczęło się robić nieciekawie (ale to tak bywa jak się idzie na tzw. męską wyprawę, rezygnując z wsparcia w postaci kobiecego rozsądku ;).  Na szczęście w krytycznym momencie ocknął się, właściciel psów, drzemiący nieopodal i przywołał je do porządku. Ostatnie podejście i wkrótce Panowie znaleźli się w miejscu, gdzie my przez chwilę odpoczywaliśmy, czyli na siodle Curmatura Balei. Podchodząc podobno usłyszeli nasze wołanie (ciekawe, wcale głośno się nie darłyśmy) i nawet zrobili nam zdjęcie na szczycie - jesteśmy na nim jako maleńkie punkciki. Tadeusz z Markiem zeszli czerwonym szlakiem w stronę schronisk nad jeziorem, a PiotrR dołączył do naszej piątki i razem, trawersem, idąc niebieskim szlakiem okrążyliśmy jezioro. Po zejściu spotkaliśmy się przy górnej stacji kolejki. Początkowo chcieliśmy nią zjechać na dół, ale potem wpadliśmy na inny pomysł. Tadeusz i PiotrR korzystając z uprzejmości rumuńskiego kierowcy, zjechali do dolnej stacji i wrócili do nas naszymi samochodami. My w tym czasie krążyliśmy pomiędzy straganami - sery, kiełbasy, wypieki, słonina, suszone mięso baranie, czapki, widokówki itd. itd. itd. - oczopląsu można dostać. Samochodami przejechaliśmy przez tunel na drugą, południową stronę masywu. Widoki z drugiej strony równie przepiękne. Trochę żałuję, że nie pojechaliśmy nieco dalej. Nie zobaczyliśmy 160-cio metrowej zapory na rzece Ardżesz, tworzącej jezioro Vidraru, ani zamku Poienari należącego do Vlada Palownika (pierwowzoru Drakuli). Zamek w Branie (który będziemy zwiedzać), reklamowany jako zamek Drakuli, ze słynnym Vladem nigdy nie miał nic wspólnego. Przy naszych samochodach zatrzymała się para turystów na motocyklach z ukraińskimi rejestracjami. Byli z Połtawy. Na moje "priwiet" usłyszeliśmy "nu, na koniec kto-to kawo poniat możno !!!". Autentycznie się ucieszyli. Chwilkę „poszlifowaliśmy” język rosyjski i ruszyliśmy znowu na północną stronę masywu. Zjazd niezliczoną ilością serpentyn to niesamowite przeżycie. Trzeba doświadczyć tego samemu.

Szosa transfogaraska

Nasyceni widokami i nieco fizycznie zmęczeni, na  popołudnie zaplanowaliśmy mniej wyczerpujące rozrywki - zwiedzanie jednego z siedmiogrodzkich kościołów obronnych. Mijając Cartisoarę - miejsce naszego noclegu - ruszyliśmy w stronę Sibiu. Nie dojeżdżając do niego, w Talmaciu chcieliśmy skręcić na Sadu, aby dojechać do celu wycieczki, czyli- miasteczka Cisnadie. Niestety w Talmaciu spotkała nas przykra przygoda. Już z daleka zauważyłam policję kontrolującą samochód z węgierską rejestracją. Widziałam, że czatują na następnych. Zdążyłam powiedzieć „tylko nie nas, tylko nie nas”. Opatrzność mnie wysłuchała, bo nam udało się przejechać, ale jadący za nami nasi koledzy, nie mieli tyle szczęścia. Padło na nich :( Stanąwszy nieco dalej, obserwowaliśmy co się dzieje. W końcu Ola przez CB kazała nam „spadać” więc odjechaliśmy i stanęliśmy najpierw za wsią, a potem pojechaliśmy do następnej - Sadu i tam zatrzymaliśmy się w bocznej uliczce, tak aby nie być zbyt widocznymi. Staliśmy obok kuźni i Tadeusz z PiotremR z zainteresowaniem obserwowali podkuwanie konia (przy okazji robiąc zdjęcia) i próbowali „zagadywać” pracujących. W końcu kowal zaprosił ich do kuźni na dalsze prezentacje, potem wyciągnął wino, wyrobione z winogron, które urosły u niego na konstrukcji rozpiętej nad podwórkiem. Było całkiem dobre. Dostaliśmy też butelkę na drogę (no, może już nie tak dobrego) i bawiliśmy się całkiem nieźle. W końcu przyjechali wkurzeni „zatrzymani”. Okazało się, że chodziło o brak rowiniet, które są obowiązkowe na wszystkie, bez wyjątku, drogi w Rumunii (choć Marek twierdził, że są niepotrzebne i obowiązują tylko na autostrady... niestety były niezbędne). Policjanci straszyli holowaniem samochodu na lawecie do Bukaresztu i wysokim mandatem (1000 lei). Skończyło się na tym, że wzięli w kieszeń 300 lei i poradzili gdzie kupić rowiniety, które kosztują raptem kilkanaście lei. Z nieco „zwarzonymi” humorami ruszyliśmy do Cisnadie. Ozdobą miasteczka jest kościół ewangelicki, pw. św. Walpurgii. To jeden z najlepiej zachowanych siedmiogrodzkich, silnie umocnionych kościołów warownych. Miały one bronić mieszkających, na tych ziemiach Sasów, przed napaściami Tatarów i Turków. Warownie były samowystarczalne, ludność w czasie najazdu przebywała w nich, czasami przez wiele tygodni. W obrębie murów znajdował się kościół, szkoła, miejsca mieszkalne, składy żywności, a czasami nawet ratusz. Oprowadzał nas młody, anglojęzyczny przewodnik, niestety nie pamiętam nawet jego imienia. Opowiedział o historii miejsca, pokazał nam wnętrze kościoła, miejsce gdzie kiedyś znajdował się ukryty skarbiec, zwrócił naszą uwagę na bardzo stary piorunochron – podobno pierwszy w Europie (a może tylko w Rumunii ?). Na pożegnanie doradził nam, gdzie możemy w Cisnadie zjeść coś dobrego. Zgodnie z jego radą udaliśmy się do miejscowej knajpki, a po kolacji udaliśmy się na zaplanowane wcześniej miejsce noclegu, czyli do Cartisoary.

Kowal
Kowal
Cisandie
Cisandie
Cisandie


Dzień szósty 31.08.2011 środa

O godz. 9.00 wyruszamy  na wschód. Po drodze w jednej ze wsi ciekawy obrazek - pole ziemniaków, wykopki. Zbiera je chyba cała wieś. Bo na polu aż gęsto, „pospolite ruszenie”. Po strojach widać, że to Romowie. Widok watr uwiecznienia - rzadko widujemy pracujących Romów. Celem naszej podróży jest Sambata de Sus, miejsce gdzie znajduje się przepięknie usytuowany siedemnastowieczny monaster, wybudowany na polecenie wielkiego wołoskiego hospodara Konstantyna Brincoveanu. Pełnił rolę obronną tradycyjnego wschodniego chrześcijaństwa, w czasach kiedy siedmiogrodzkie cerkwie atakowali protestanci i katolicy. Na rozkaz jednego z habsburskich generałów, został zniszczony w 1785r. Po starannej rekonstrukcji został siedzibą najznamienitszej rumuńskiej szkoły pisania ikon na szkle. Jeśli chodzi o mnie, monaster nie wzbudził mojego zachwytu. Podobnie jak nasz Licheń, sprawił na mnie wrażenie bardzo komercyjnego, wymuskanego i nienaturalnego. Jedyne co wzbudziło mój zachwyt, to miejsce, gdzie jest położony. Malowanych ikon nie obejrzeliśmy, może dlatego, że z Tadeuszem zaglądaliśmy w różne zakątki monasteru. Między innymi, na zapleczu obserwowaliśmy proces powstawania tradycyjnej ciorba de burta (po naszemu flaki). Robiono jej monstrualną ilość. Po tych widokach nigdy już jej nie tknę. W sklepiku z pamiątkami, na terenie monasteru różańce, obrazki, ikony, ale jakoś żadna nie podoba mi się. Szkoda - myślałam, że jakąś kupimy. Przed monasterem decyduję się na zakup, na straganie, ludowej bluzki, całkiem ładna :). Tadeuszowi podoba się gliniany dzbanek z pokrywką ;-).
[Do Sambata de Sus  pojechaliśmy nie z uwagi na monastyr - w planach było przede wszystkim obejrzenie największego w Transylwanii zbioru ikon malowanych na szkle, z których słynie ten region. Niestety nie udało nam się „dogadać” z miejscowymi siostrzyczkami i nie znamy do dziś powodu, dla jakiego nie udostępniły nam zbiorów. Namiastkę zbioru – kilka ikon na szkle. można było zobaczyć w małej kapliczce stojącej opodal centralnej cerkwi. – przyp. PiotrR].

Praca zespołowa
Takpowstaje Ciorba de burta

Przez Sambatę de Jos – gdzie, w dawnym pałacu Brukhentalów, znajduje się stadnina Herghelia z około 300 lipicanami (rasa koni wywodzących się ze Słowenii) - docieramy do E68 i ruszamy dalej na wschód. Zmierzamy do miejscowości Harman, położonej na pn-wsch od Brasova. Aby uniknąć przejazdu przez Brasov, w Codlea odbijamy w lewo. Chcemy kierować się na Halchiu i Bod. Po drodze przejeżdżamy koło jakiejś jednostki wojskowej, fotografowanie zakazane. Stajemy przed przejazdem kolejowym. Oznakowanie jest nieco dziwne, pulsujące światło. Okazuje się, że oznacza ono nadjeżdżający pociąg. Rzeczywiście, przemyka nam tuż przed maską samochodu. Dojeżdżamy do miejscowości Dumbravita, okazuje się, że skręciliśmy za wcześnie. Miejscowi chłopcy, pytani o drogę, radzą nam zawrócić do głównej, ale człowiek (wyglądający na Cygana) macha głową, że drogą na wprost też dojedziemy. Więc ruszamy w nieznane. Lądujemy na wąskiej  grobli, ciągnącej się wzdłuż jeziora (?), bez możliwości zawrócenia, no i nie wiemy co przed nami. Prawdę mówiąc najedliśmy się trochę strachu. Tak przy okazji, na tej grobli, licznik pokazał, że przejechaliśmy już 2tys.km od Gdańska. Skończyło się szczęśliwie i ok. 12.30 dojechaliśmy do Harman. To typowa, dla tych rejonów, miejscowość. Ciągi solidnych domostw, krytych terakotową dachówką, zwrócone szczytami ku uliczkom. Taki układ datuje się jeszcze od czasów panowania cesarzowej Marii Teresy i spotkać go można w wielu wsiach środkowej i wschodniej Europy.  W ciągu ostatniego ćwierćwiecza wielu niemieckojęzycznych mieszkańców wyemigrowało (a tak naprawdę to Nicolae ich „sprzedał” za niemieckie marki). Domy zaś zajęli Romowie. Naszym celem jest następny kościół obronny. Ten jest pw. św Mikołaja. Pocysterska (obecnie ewangelicka) gotycka, bryła otoczona jest murami o wysokości do 12m, pod którymi znajdowały się cele dla, chroniących się tu, rodzin i ich dobytku. Obwarowania mają siedem wież i mniejszy, zewnętrzny mur (4-5 m wys.). Dodatkowo twierdzę okalała fosa. Wnętrze kościoła bardzo skromne (jak to w kościołach protestanckich), barokowy ołtarz, ambona i proste ławy, z bardzo grubych drewnianych bali. Na ścianach tkane  kobierce.
O 13.30 ruszamy do Braszowa - jednego z najwspanialszych saskich miast Siedmiogrodu, i już po kwadransie parkujemy przy Bulevardul Eroilor, obok parku, o tej samej nazwie. Znajduje się w nim jakieś miejsce pamięci (jak większość tutaj z okresu I wojny światowej). Wrzucamy monety do parkometru, banknotów nie przyjmują. Udaje nam się jeden zablokować ilością wrzuconych drobnych monet i „dzięki” temu jesteśmy nieco ograniczeni czasem. A więc nie tracąc go, ulicą Strada Republici ruszamy w stronę braszowskiego rynku. Ulica ta, to typowy deptak - sklepy, ogródki gastronomiczne, całkiem jak na Długiej, czy na „Monciaku”. Po obu stronach piękne barokowe domy. W kantorze wymieniamy euro na leje i dochodzimy do głównego braszowskiego placu.

Brasov

Jest nim Piata Sfatului (lub, jak kto woli Marktplatz) ze stojącym pośrodku ratuszem, którego początki sięgają 1410r. Samo zaś miasto zostało założone przez, sprowadzonych w XIIIw przez króla Andrzeja II Węgierskiego, Krzyżaków (król bardzo szybko się na nich poznał i musieli się „ewakuować” na północ - wszyscy wiemy gdzie i po co - nasz Konrad Mazowiecki itd. itd...). Przybyli zaś za Krzyżakami Sasi pozostali na tych terenach przez wiele wieków. Braszowski budynek ratusza jest obecnie siedzibą Muzeum Historycznego. Niestety nie mamy zbyt wiele czasu, zmierzamy do  Czarnego Kościoła (Biserica Neagra). Jest piękny!!! Zbudowany z kamienia, pochodzącego z pobliskiego masywu Piata Mare, nazywany był największym gotyckim kościołem, pomiędzy Wiedniem a Stambułem. Jego wymiary to 89m na 38m, może pomieścić ok. 5wiernych (trochę mu brakuje do naszego Mariackiego w Gdańsku :). Przypory zdobią kamienne posągi (są to kopie oryginałów, które schowano do wnętrza). Wnętrze orientowane na wschód, o układzie halowym, typowe dla gotyku niemieckiego. W środku skarby średniowiecznej sztuki sakralnej, m.in. ołtarz z trzema oryginalnymi tablicami ze skrzydeł Marienburger Altar, XV-wiecznego ołtarza z Feldioary uznanego za najwspanialszy poliptyk gotycki Transylwanii, malarskie przedstawienie Adoracji Marii z Dzieciątkiem przez św. Barbarę i Katarzynę z 1476 r. Na  zachodniej emporze organy z 4tys. piszczałek wykonane w 1839r przez berlińskiego organmistrza Bucholza. Naszą uwagę zwróciła wspaniała kolekcja 120 wschodnich dywanów przywiezionych jako wota z podróży przez bogatych mieszczan. To właśnie dzięki nim oraz położeniu na styku trzech księstw miasto bogaciło się przez wieki na handlu. Niestety we wnętrzu kościoła jest całkowity zakaz robienia zdjęć. Początkowo kościół był świątynią katolicką, zarządzaną przez księdza Tomasza (zm. 1410), którego grób znajduje się w okolicy chóru. W XVI wieku świątynię przejęli ewangelicy, a jednym z pierwszym kaznodziei protestanckich był Johannes Honterus, którego pomnik stoi przed kościołem. A skąd nazwa Czarny Kościół?  Pochodzi od sadzy z wielkiego pożaru, który w 1689r strawił całe miasto, ale jest już nieaktualna, bo podczas przeprowadzonego w ostatnich latach gruntownego remontu, mury kościoła oczyszczono z czarnego nalotu.

Brasov - uliczka Sznurowa
Brasov

Braszów to miasto bardzo ciekawe i w tak krótkim czasie nie sposób zobaczyć wszystkiego. Przechodzimy jeszcze uliczką Strada Sforii (Powroźna? Sznurowa?) – ma od 1,1 do 1,35m szerokości i uchodzi za najwęższą uliczkę w Europie. Odwiedzamy prawosławną cerkiew pw. Zaśnięcia Świętej Bożej Rodzicielki (Sfanta Adormire a Maicii Domnului). Portal wejściowy umieszczony jest w pierzei rynku, pomiędzy witrynami sklepów, sama zaś cerkiew znajduje się w głębi dziedzińca. Pochodzi z 1896r. W środku przepiękny ikonostas. Potem się rozdzielamy, niektórzy mają ochotę na kawę, inni chcą kupić pamiątki. W małej cukierni przy rynku zjadamy z Tadeuszem po małej pizzy. W ogródku w którym siedzimy, spotykamy ciekawego człowieka. Starszy pan, słysząc, że rozmawiamy po polsku odśpiewuje nam bezbłędnie cały Mazurek Dąbrowskiego, po polsku !!! :). Niestety nie bardzo możemy się z nim dogadać, bo nie znamy rumuńskiego, a on polskiego. Pan próbuje nam tłumaczyć po francusku. Z tego co udało się nam zrozumieć, w wojsku (chyba chodziło o Legię Cudzoziemską) miał kolegę Polaka, który nauczył go polskiego hymnu. Mieszka w kamienicy obok i właśnie tego dnia ma 90-urodziny, pokazał nam swoją książeczkę wojskową. Na tyle, na ile mogliśmy się dogadać, życzymy mu wszystkiego najlepszego i ruszamy dalej.Przy głównej ulicy kupujemy widokówki, album z pięknymi zdjęciami Rumunii i ruszamy na poszukiwanie poczty, aby kupić znaczki pocztowe. Pobyt w Braszowie kończymy wjazdem kolejką linową na wzgórze Tampa 955m.n.p.m., gdzie spotykamy Krysię i Piotra. Z góry, spod ustawionego tu napisu- BRASOV ( prawie jak HOLLYWOOD) roztacza się przepiękny widok. Stąd doskonale widać, dwie, różniące się od siebie części miasta - setki dachów uporządkowanych w kwartały prostymi ulicami, niemieckiego miasta i uliczki wijące się pomiędzy chaosem domów, cmentarzyków i wzgórz części rumuńskiej (Schei). Z góry doskonale widać też pozostałości murów miejskich i bastionów. Szkoda, że nie mamy czasu aby to wszystko dokładnie obejrzeć.

Brasov z góry

Przy okazji podróży na dół, spotykamy polską wycieczkę, znaną nam już z Sibiu. Wybierają się teraz na „plażowanie” nad Morzem Czarnym. Spotykamy się w miejscu parkowania i o 18.00 opuszczamy Braszów, zmierzając na południe. Zamierzamy znaleźć miejsce do spania w Busteni, które jest znakomitą bazą do wyjścia w góry Bucegi, chyba najczęściej odwiedzane przez turystów góry w Rumunii. Po drodze mijamy pensjonaty, kramy z pamiątkami, czujemy się jak w Zakopanem w czasie sezonu turystycznego. Po drodze, zwracamy uwagę na coś, co można by było zastosować i u nas. Przed każdym wiaduktem, czy jakimś innym niskim przejazdem, podwieszone są na odpowiedniej wysokości metalowe szyny, ostrzegające nadjeżdżających o ryzyku. Jeżeli taki „delikwent” zignoruje to, to najwyżej uszkodzi sobie o taką belkę samochód, a wiaduktowi nic się nie stanie. Wszyscy chyba pamiętamy tego „orła” z naszej gdańskiej obwodnicy, przez którego, wiadukt był do rozbiórki :)
Okazuje się, że znalezienie noclegów nie jest takie proste. Trochę czasu nam to zajmuje. Wprawdzie  pensjonatów niby dużo, ale okazuje się, że tylko przy głównej ulicy (lub podlejsze od noclegowni dla bezdomnych). Gdy wjeżdżamy w głąb, znajdujemy całą masę opuszczonych budynków (pensjonatów), niektóre już w ruinie, niektóre widać budowano i nie dokończono. Ciekawe dlaczego tak jest? Pytamy tu i ówdzie. W końcu (z braku miejsca dla wszystkich w jednym lokalu) Krysia, PiotrR, Tadeusz i ja zatrzymujemy się w Pensiunea „Roxana” w bocznej uliczce, zaś pozostała czwórka w Pensiunea „Bacolux” przy głównej ulicy. Jesteśmy bardzo zadowoleni. Gospodarz - pan Constantin zaskakuje nas totalnie, rzadko kiedy spotyka się Polaka,  orientującego się w historii naszej ojczyzny, tak jak on. A on jest przecież Rumunem i z Polską nie ma nic wspólnego. Rozmawiamy po angielsku, gospodarz zna ten język lepiej od nas, ale my też jakoś dajemy radę. No, ale pora spać, jutro czeka nas górska wyprawa - w Bucegi. Zasypiając słyszymy odgłosy burzy i nie nastraja nas to optymistycznie...

Pensiunea Roxana
Pensiunea Bacolux


Dzień siódmy 01.09.2011 czwartek

Wita nas jednak piękne słoneczko. Z okna widok na jeden z celów naszej dzisiejszej wycieczki - Crucea Caraiman - potężny krzyż, upamiętniający poległych w czasie I wojny światowej. Nie tracąc więc czasu, jemy śniadanie i o 9.00 stawiamy się pod dolną stacją kolejki linowej, znajdującej się w Busteni obok hotelu Silva. Koszt przejazdu to 64 lei/osoba w dwie strony, zaś różnica poziomów to ok. 1000m. Chętnych do wjazdu jest tu zdecydowanie więcej niż w Fogaraszach. „Załapujemy” się na drugi kurs i wkrótce wysiadamy w górnej stacji - Babele (2200m.n.p.m.). Okazuje się, że na górze jest prawie całkiem płasko, jest to rozległy płaskowyż, porośnięty trawą. Rzadko spotyka się łąki na tej wysokości. Prawdopodobnie to Bucegi są pradawnym świętym miejscem Daków. Widać samochody terenowe, czyli, że można tu wjechać. A nieopodal znajduje się boisko sportowe, najprawdopodobniej wykorzystywane przez sportowców do treningów na dużej wysokości, w celu zwiększenia ich wydolności fizycznej. Nasza wydolność fizyczna jest w porządku, więc ruszamy w stronę krzyża Crucea Caraiman. Szlak z początku niezbyt ciekawy - płasko, równo, ale wkrótce dochodzimy do skraju płaskowyżu. Teraz idziemy wąską ścieżką, mając przed sobą wspaniałe widoki. W dole doskonale widać dolinę rzeki Prahovy, miejscowości Busteni i Sinaię. Słońce pięknie świeci, a więc warunki do uwieczniania są idealne. Szlak ten, podobno, zamykany jest zimą bo wtedy schodzą tędy lawiny. Docieramy pod monumentalny krzyż, który powstał z inicjatywy królowej Marii w latach 1926-28, aby upamiętnić żołnierzy rumuńskich poległych w czasie I wojny światowej, za wolność Transylwanii. Usytuowany jest na wysokości 2291i mierzy sobie 28, dwa ramiona, mają każde po 7m. Stoi na betonowej podstawie o wysokości 7,5 m, obłożonej kamieniem. W podstawie  jest zainstalowany generatorm, który zasila 120 żarówek 500W na konturze krzyża. Świecą one w nocy i przez to monument jest widoczny z bardzo daleka. Uroczystość odsłonięcia odbyła się 14 września 1928r. My ruszamy dalej. Idąc czerwonym szlakiem, pod górę, wkrótce zdobywamy szczyt Caraiman (2384m.n.p.m.) i kierujemy się w stronę szczytu, który jest naszym celem - Omul. Przechodzimy obok szczytu Costila (2498m.n.p.m.). Trudno byłoby go przeoczyć, wznosi się na nim telewizyjna stacja przekaźnikowa w kształcie czerwono-białej rakiety.

Bucegi
Bucegi - antena telewizyjna

Tuż przy szlaku - metalowy krzyż upamiętniający śmierć Nicolae Paraschiva 21 letniego studenta lotnictwa (?). Może właśnie tu zginął w listopadzie 1991r? Znowu spotykamy stada owiec, a na przełęczy Saua Sugarile dwóch pasterzy i psy. Te są bardziej przyjazne, niż te z Fogaraszy, dają się nawet pogłaskać. Siadamy na chwilę, aby odpocząć i zastanowić się co dalej. Marek próbuje dogadać się z pasterzami i podobno wg nich do Omula to jeszcze 2 godz. Postanawiamy iść do 14.00 i ewentualnie zawrócić (ostatni zjazd kolejki w dół jest o 17.00). Na dodatek zaczyna się chmurzyć. Tu się nieco rozdzielamy, Tadeusz popędził do przodu, Marek i PiotrZ idą trawersem dolnym szlakiem, a cała reszta górą. Pierwszy na Omul dociera Tadeusz, mając za przewodnika towarzyszącą mu aż do schroniska suczkę, z którą potem Zosia dzieli się kanapką. Na górze małe zaskoczenie. Pani, która w schronisku serwuje herbatkę okazuje się być skośnooka. Robimy sobie zdjęcia, pod tym najwyżej położonym w Karpatach schroniskiem (2507m.n.p.m.). Schodzimy na dół, spotykając parę turystów (skąd?- oczywiście z Krakowa!), zgarniamy po drodze Krysię, Marka i PiotraZ (oni nie wchodzili na Omul) i ruszamy w stronę Babele (górnej stacji kolejki). Przewidywaliśmy ten odcinek trasy na ok. 2 godz, ale pokonujemy go w niecałą godzinę. Dlaczego? O 14.00 słyszymy pierwszy grzmot, a potem zaczyna się ulewa, nawet z gradem. Nie jest nam zbyt wesoło, jesteśmy na otwartym, wysoko położonym terenie i idąc zastanawiam się czy piorun trafi w jakiś słupek obok, czy we mnie ? Płaszcze niewiele dają i dochodzimy (o 14.45) do kolejki kompletnie przemoczeni. W butach mi chlupie :(. Na miejscu tłum ludzi, czekających w potężnym „ogonku”, na zjazd w dół. Czas nieco się dłuży. Przez okno obserwujemy, że pasterze również przyszli, aby się tu schronić. Obserwujemy scenę zakupu-sprzedaży owcy między pasterzami, a właścicielem potężnego samochodu terenowego.  Jakiś chłopiec (chyba romski) próbuje sprzedawać turystom poziomki i jeżyny, ale brak chętnych. W końcu o 16.00 zjeżdżamy. Wtedy właśnie zaczyna świecić słońce i znów robi się piękna pogoda. Jedziemy się wysuszyć, coś zjeść, a potem udajemy się  na zakupy. Można tu dostać świetne wino i to za całkiem niezłą cenę (butelka poniżej 10 lei). A wieczorem dyskutujemy sobie z naszym sympatycznym gospodarzem i dzięki jego pomocy, rezerwujemy następny nocleg w pensjonacie w Alba Iulii. Dzięki temu możemy sobie jutro spokojnie zwiedzać, nie martwiąc się gdzie będziemy spać.

Bucegi
Cabana Omu


Dzień ósmy 02.09.2011 piątek

O 08.00 żegnamy Busteni i ruszamy najpierw do Branu. Po drodze na polach widzimy olbrzymie stada bocianów. Czyżby to już były jesienne „sejmiki”? No tak, to już wrzesień. Bran wita nas ogromną ilością straganów z pamiątkami. Większość poświęcona najsłynniejszemu „krwiopijcy” wszechczasów [chyba po naszym ZUSie-przy.PiotR] – Drakuli - koszulki, kubki, portfele, klocki itd. itp. Wszystko z podobizną słynnego Vlada. A co zamek Bran ma wspólnego z Drakulą? Otóż nic.... Zamieszania narobiła książka Brama Stokera "Drakula", która opowiada historię wampira zamieszkującego zamek gdzieś w Karpatach. Związek pomiędzy wymyśloną postacią Drakuli, a historyczną postacią Vlada Tepes-Drakuli, księcia Wołoszczyzny wynika z krawaego okrucieństwa tego ostatniego. Wołoski wojewoda uzyskał swój przydomek Tepes - Palownik ze względu na swój okrutny zwyczaj nabijania wrogów na pal. Przydomek Drakula (syn diabła w starosłowiańskim) pochodzi od jego ojca - Vlad Dracul (Vlad Diabeł) otrzymał z rąk Zygunta Luksemburskiego, króla Węgier Order Smoka (Dragon). W średniowiecznej symbolice smok bywał symbolem diabła. Dracul znaczy diabeł - i prości ludzie widząc ojca Vlada dzierżącego flagę z postaciami smoka uważali że ma on związek z Diabłem. Książka Stokera wydawana wciąż na nowo, a do tego tłumaczona na wiele języków inspirowała sztuki teatralne, filmy, artykuły i pseudo-naukowe dysertacje. Opis zamku hrabiego Draculi zamieszczony przez Stokera zawierał wiele detali, wymyślonych przez autora. Jednakże podróżnicy wędrujący przez Karpaty na widok zamku stojącego na stromej skale i odpowiadającego opisowi z książki zaczęli głośno pytać - czyż to nie mógłby być zamek Drakuli??? No i tak zostało, tymczasem Vlad Tepes nigdy nawet nie przebywał na tym zamku... Prawdziwy zamek Vlada Palownika to Poienari w Fogaraszach, ale tam niestety nie dotarliśmy. Jako jedyna, zostałam oddelegowana przez grupę, do zwiedzenia wnętrz zamkowych. Zachowałam się jak typowa, japońska turystka. W ciągu niecałej godziny 100 zdjęć i w domu się obejrzy co na nich jest ;) Coś tam jednak zdołałąm obejrzeć i muszę przyznać, że wnętrza podobały mi się. Zamek został gruntownie przebudowany w latach 20-tych XX wieku, na polecenie królowej Marii, żony króla Rumunii Ferdynanda I był jej letnią rezydencją. Moją uwagę zwróciły zwłaszcza przepiękne fajansowe piece i eleganckie meble.
O 10.30 ruszyliśmy dalej. Nasz następny cel podróży to Rasnow, w którym znajduje się jeden z największych zachowanych zamków chłopskich. To obiekt nie spotykany u nas. Zamki chłopskie popularne były w średniowieczu na terenie Niemiec, a w siedmiogrodzie są pamiątką po mieszkających tu emigrantach niemieckich zwanych Sasami Siedmiogrodzkimi. Zostawiamy samochody na parkingu i zadaszonym wagonikiem, ciągniętym przez traktor wjeżdżamy na górę, na której znajduje się zamek. Podróż uprzyjemnia dziadek grający na skrzypcach, starający się dopasować rodzaj muzyki, do narodowości jadących turystów. Dla nas gra melodię warszawską „Kto handluje, ten żyje” :). Zamek, a właściwie otaczający go mur jest odrestaurowywany, widać pracujących jeszcze robotników. Gdy wchodzimy na teren zamku zaczyna nieco padać. Charakter zamku chłopskiego, który służył społeczności wiejskiej i pełnił funkcje mieszkalne wyłącznie w czasie zagrożenia, decydował o jego konstrukcji. Nie było zatem w takich zespołach rezydencji mieszkalnych, choć czasami pojawiały się większe budowle np. szkoły gminne, czy kaplica. Aby zapewnić ludziom schronienie (zazwyczaj mieszkańcom wsi, w której zamek się znajdował, czasem paru okolicznych), wewnątrz murów obronnych budowano bardzo liczne, niewielkie cele, które służyły chłopom jako miejsce pobytu oraz złożenia najcenniejszego dobytku. Początki Rasnowa to 1225r i Krzyżacy. Po ich odejściu twierdzę udoskonalali sami mieszkańcy trzech okolicznych wsi - Rasnova, Cristiana i Vulcana. Po wodę mieszkańcy wymykali się nocami za mury, do pobliskiego źródła. Zamek zdobył w 1612r książę Gabriel Batory, dopiero wtedy, gdy jego żołnierze odnaleźli to źródło. Po tym wypadku, przystąpiono do budowy studni. Kopano ją 17 lat na głębokość 143m (!). Ale trud się opłacił. W czasie oblężenia rozpoczętego w 1658r mieszkańcy mogli chronić się w twierdzy aż przez trzy lata. Zaglądamy we wszystkie możliwe zakamarkii. Schodzimy do samochodów pieszo. Po drodze spotykamy dwóch turystów z Piły. [Polska górą ;-)].

Zamek Rasnov
Zamek Rasnov - studnia 143m !

Po drodze zatrzymujemy się w Fagaras. Głównym zabytkiem miasta i pamiątką okresu jego największego rozwoju jest forteca, która zachowała się po dziś dzień w dobrym stanie. Wybudowana około 1310 roku, została znacząco przebudowana na początku XVII wieku przez księcia Gabriela Bethlena. Podczas tej przebudowy nadano jej renesansowy charakter, a umocnienia uchodziły obok twierdzy w Devie za jedne z najlepszych w całej Rumunii. Zamku używano jako budowli obronnej i koszar aż do XX wieku. Po 17 września 1939 służył jako więzienie dla polskich żołnierzy internowanych w Rumunii. Za czasów komunizmu mieściło się w nim ciężkie więzienie. Obecnie jest tu muzeum oraz biblioteka. Z daleka widzimy jeszcze olbrzymią złotą cerkiewną kopułę (remontowaną), ale my ruszamy dalej.

Zamek Fagaras
Sibiu

Około 15.00 docieramy do Sibiu. Z przyjemnością, jeszcze raz spacerujemy jego uliczkami, a o 18.00 ruszamy na zachód w stronę Alba Iulii, ze świadomością, że nocleg mamy zarezerwowany i nie musimy się spieszyć. Po drodze chcemy jeszcze obejrzeć zamek w Calnic. Niestety, na trasie, przykra niespodzianka - niebotyczny korek samochodów, sięgający aż po horyzont. Poruszamy się w żółwim tempie, a właściwie to częściej stoimy wysiadając z samochodów. Jakiś kierowca z Bielska Białej przez CB opowiada kawały. Zwłaszcza niezły był o kogucie i jastrzębiu :) pamiętacie?  Hi hi hi :) W końcu o 19.15 udaje się nam dojechać do miejsca, gdzie skręcamy w lewo, w boczną drogę i wreszcie dojeżdżamy do Calnic. Parkujemy samochody i przekonani, że już jest za późno na zwiedzanie dochodzimy do bramy (aby choć z zewnątrz rzucić okiem), natychmiast pojawia się pani, która nas zobaczyła na podglądzie z kamery. Sprzedaje nam bilety i oprowadza po obiekcie, który od 1999r znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Wzmiankowany po raz pierwszy w 1269 r. zamek zachowany jest w bardzo dobrym stanie. Został on wybudowany w XIII w. jako siedziba miejscowych możnych pochodzenia węgierskiego o nazwisku Kelling, stanowiły ją wówczas, a istniejące do dzisiaj, czworoboczną i trzykondygnacyjną wieżę mieszkalną (donżon) oraz otaczający ją mur obronny z dwiema basztami. W 1430 r. zamek odkupili miejscowi chłopi, którzy go stopniowo rozbudowywali, m.in. wznosząc drugi pierścień murów obronnych ze swego rodzaju barbakanem, podwyższając donżon i nadając mu charakter wyłącznie obronny, dobudowując baszty, a także budując przylegające do wewnętrznego pierścienia murów pomieszczenia wykonane na potrzeby schronienia ludności wsi i jej dobytku. Z XVI w. pochodzi kaplica, wzniesiona na fundamentach wcześniejszej budowli. Zwiedzamy kościół (rozbrzmiewa w nim muzyka organowa – szkoda tylko, że z taśmy), mieszkalną wieżę i mieszczące się w nim małe muzeum. Ciekawa zwłaszcza jest piwniczka z olbrzymimi beczkami na wino.

Calnic
Calnic
Calnic
Calnic

Bardzo bocznymi i wąskimi drogami ruszamy w stronę Alba Iulii. Po drodze natykamy się na krowy powracające na noc do obór. Już zmierzcha. Do pensjonatu o nazwie „NEPTUN” (swojsko prawda?) docieramy ok 21.00. Jest położony w niezbyt ciekawym otoczeniu tuż obok dworca kolejowego i autobusowego Alba Iulia.


Dzień dziewiąty 03.09.2011 sobota

Myśleliśmy, że przy takim położeniu hotelu, będą nam przeszkadzały przejeżdżające pociągi, ale nie, w nocy było cicho. Za to nad ranem (na przekór oczekiwaniom) obudził nas jakiś ambitny kogut. Piał jak nakręcony. Jeśli byśmy  zamówili budzenie, chyba nie byłoby skuteczniejsze. No cóż, spać się dalej nie dało. Poszliśmy więc z Tadeuszem obejrzeć sobie okolicę - dworzec kolejowy, pociągi. Niedaleko też była piekarnia, a w sklepie obok niej, świeże pieczywo. W krzakach spał jeszcze ktoś „wczorajszy”. W pensjonacie zjedliśmy jeszcze przysługujące nam [dość dziwne – pamiętacie?] śniadanko i wyruszyliśmy do ostatniego już zaplanowanego „punktu” - do Hunedoary. Dotarliśmy tam ok 10.30. Hunedoara (po węgiersku Hunyady) to miejsce urodzenia w 1387r węgierskiego bohatera narodowego, znakomitego stratega, pogromcy Turków pod Belgradem - Jana Hunyady. Fakt jego słynnego zwycięstwa został uwieczniony na naszej gdańskiej Złotej Kamienicy przy Długim Targu. Będąc w katedrze św. Michała w Alba Iulii mieliśmy też możliwość zobaczyć miejsce spoczynku jego doczesnych szczątków. Symbol Hunedoary oraz węgierskiego panowania w Siedmiogrodzie, hunedoarski zamek, powstał w XV wieku (jego kopia – zamek Vajdahunyad, znajduje się w Budapeszcie). Samo miasto jest znane jednak od XIV wieku. Szybszy rozwój osady datuje się od rewolucji przemysłowej, gdy w Hunedoarze założono pierwszą hutę żelaza. W czasach Nicolae Ceauşescu okolice miasta przekształcono w wielki kombinat górniczo-hutniczy. Wjeżdżając do miasta czujemy się nieco jak kiedyś na Górnym Śląsku, albo w okolicach Wałbrzycha. Hałdy odpadów, kominy, wieże chłodnicze, taśmociągi... Nieco to zaniedbane, kres świetności zakłady mają już za sobą. Podobno mają być przekształcone w atrakcję turystyczną.  Potem przed nami otwiera się widok na zamek i jesteśmy zachwyceni :) Jest wyjątkowej urody :) Zbudowany z czerwonej cegły, z masą wieżyczek, krenelaży, machikuł, pionowych murów, fosą i zwodzonym mostem jest typowym przykładem średniowiecznej gotyckiej fortecy. Początki twierdzy sięgają XII-XIII wieku. Zdecydowanie rozbudowana została w latach 1440-1446 na polecenie jej właściciela Jana Hunyadyego. Jego syn, Maciej Korwin ( król węgierski 1458-90) rozbudował ją w stylu renesansowym. Następni właściciele „dołożyli” jeszcze styl barokowy. W roku 1854 zamek spustoszył pożar, po którym starannie go odbudowano.

Huneroara
Huneroara

Zamek ma wszystko to, co szanujący się zamek mieć powinien - sklepione komnaty, wąskie schody, pogłos w kaplicy, drapieżne ponure baszty i przerażające lochy. Elementy i detale architektoniczne zachwycają swą oryginalnością i pięknem. W kaplicy znajduje się witraż z podobizną Słynnego Bohatera Jana. W zamku mieści się muzeum, ale można było po nim chodzić zupełnie „samopas”, bez nadzorców, jak u nas. Nasze zdumienie, nie pierwsze tego typu w Rumunii, budzi sposób poprowadzenia instalacji gazowej po zabytkowych murach. Ale w ciągu całego pobytu w tym kraju często spotykaliśmy zupełną dowolność w tym temacie. U nas byłoby to nie do pomyślenia. Przed zamkiem żegna nas figura św. Jana Nepomucena i z jego to błogosławieństwem ruszamy w stronę granicy węgierskiej.

Huneroara
Huneroara

Trasą E79 przez Devę kierujemy się na znaną już nam Oradeę. W Devie widać na wzgórzu zamek i umieszczony tam napis z nazwą miejscowości (jak w Braszowie). Podobno jest stamtąd piękny widok, ale my niestety nie mamy już czasu. Po drodze spotykamy jeszcze przydrożne punkty sprzedaży artykułów pierwszej potrzeby (palinka hi hi hi), które, przed zakupem należy wypróbować, wprawdzie tylko po nakręteczce od butelki, ale jak się tak przejedzie przez całą wieś i poprobuje wszędzie to~~~~ :)
Jesteśmy też świadkami wypadku drogowego. Jadący z naprzeciwka samochód nagle ląduje w rowie. Na szczęście pasażerom, parze młodych Rumunów, chyba nic złego się nie stało. Ona wprawdzie jest w ogromnym szoku i nie bardzo można się znią dogadać (zwłaszcza jak się nie zna języka), ale dochodzimy do wniosku, że na nic się tu więcej nie przydamy. Ruszamy dalej. W markecie w Orada robimy jeszcze ostatnie zakupy, żeby wydać drobne leje i o 16.20 znajdujemy się na granicy rumuńsko-węgierskiej w Bors. Cofamy zegarki o godzinę :). Podróż przez Węgry błyskawiczna bo autostradami - znowu słoneczniki i kukurydza. O 18.10 meldujemy się na granicy węgiersko - słowackiej. Podczas przejazdu przez Słowację, zastanawiamy się nad wieczornym spacerem po Levoczy, nawet wjeżdżamy do miasta, ale w końcu rezygnujemy z tego pomysłu i po przekroczeniu o 21,45 granicy słowacko - polskiej w Jurgowie, o 22.15 meldujemy się w Białym Dunajcu u Państwa Marusarzy. Szybka kolacja i idziemy spać.

Dzień dziesiąty 04.09.2011. niedziela

Tadeusz i ja wstajemy najwcześniej, bo chcemy jeszcze pójść na 07.30 na Mszę św, do kościoła w Poroninie. Jesteśmy trochę rozczarowani, myśleliśmy, że będzie bardziej po góralsku. Gdy wracamy, pozostali jedzą już śniadanie. Dołączamy do nich, potem pakowanie, pożegnanie gospodarzy i o 09.30 ruszamy na północ. Przed nami prawie 700 km. Początkowo jedziemy razem, ale potem na trasie rozdzielamy się. My robimy godzinny odpoczynek w Toruniu (17.00-18.00), jemy olbrzymie lody, spacerujemy chwilę po toruńskiej starówce i ruszamy w stronę domu. Żałujemy, że autostrada na trasie Toruń - Nowe Marzy nie jest jeszcze czynna. Ale i tak nie jest żle, do Gdańska docieramy ok 20.30.

Palinka
Powrót


Za nami ponad 4 tys. km i mnóstwo wrażeń. Ja spisałam pokrótce swoje, ale pozostali uczestnicy wyprawy, na pewno też mają wiele ciekawych spostrzeżeń. :)

EwaCz

____Galeria____

 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego