Katalonia - Klub turystyczny ŚWIT

Idź do spisu treści

Menu główne:

Katalonia

Ale to już było... > Pieszo_auto_itp > 2011
Katalonia [21.11.2011- 27.11.2011]

(Wyjazd, który został zaplanowany ad hoc  na imprezie u Pasików. Zaczął się od żartu, następnie sprawdzenia w necie gdzie latają tanie linie, ktoś rzucił „a może by tak do Barcelony ?” i... tak zostało - polecieliśmy)

2011-11-20 [Wylot i... Olot ;-)]

Wylecieliśmy z 2-godzinnym opóźnieniem i odczuwaliśmy lekki niepokój ponieważ baliśmy się, że może to trochę popsuć nasze plany, bo Piter wynajął na lotnisku auto i mieliśmy je odebrać do 21.30 (czy jakoś tak). Na szczęście juz z lotniska Zosia namówiła Kamilę aby zadzwoniła do wypożyczalni i poprosiła o przesuniecie terminu odbioru. Mieliśmy nadzieję, że to załatwi sprawę.
Po wylądowaniu okazało się że odbiór samochodu nie odbywa się na samym lotnisku, lecz kilka kilometrów od niego. Po rozpytaniu okazało się ze jeździ tam specjalny bus, który kursuje z lotniska do wypożyczalni i ten zawiózł nas szczęśliwie na miejsce odbioru. Po wypożyczeniu auta ustaliliśmy, że jedziemy w stronę Olot i szukamy noclegu. Przy drodze jednak nic nie było, wiec dojechaliśmy do Olot i tam zanocowaliśmy w jednym z hoteli, które wcześniej Piter znalazł w necie. Po zakwaterowaniu spotkaliśmy się jeszcze u nas w pokoju na herbatę i małego drinka. Korzystając z hotelowej sieci wi-fi wyszukaliśmy kilka  adresów pomocnych przy szukaniu następnych noclegów. Ten system szukania ewentualnych miejsc na przyszłe noclegi stosowaliśmy już do końca wyjazdu i jak czas wykazał, zdał on egzamin.

2011-11-21 [Olot-wulkany, Castelfollit de la Roca, Girona]
Po kilkugodzinnym śnie ruszyliśmy na zwiedzanie wulkanów w Parc Natural de la Zona Volcanica de la Garrotxa (uff, mam nadzieję, że nic nie pomyliłem ;-). Jeden z nich (Volca de Montsacopa) zlokalizowany jest w samym Olot, a z jego korony roztacza się piękny widok na miasto i okolice. Na jego obrzeżach znajduje się stary, zaniedbany (opuszczony) kościółek i zabudowania klasztorne z zapuszczonym ogrodem. Po
liźnięciu wulkanicznego tematu pojechaliśmy w pobliże znacznie już większego i wyższego wulkanu, który znajduje się kilka kilometrów od miasta. Wulkan ten jest bardzo ciekawym obiektem, ponieważ wygląda jakby był rozpruty (pęknięty ?). Widok dość fascynujący, z uwagi na ukazany w tej szczelinie przekrój stożka od podstawy do szczytu. Można powiedzieć, że wyglądał jak model wulkanu z przekrojem w skali 1:1. widok był na tyle efektowny, że pomimo niezbyt sprzyjającej pogody spotkaliśmy kilka grup szkolnych, które prawdopodobnie miały zajęcia w terenie z tematu zbliżonego do geologii. Podobne grupy spotkaliśmy również wcześniej na wulkanie w Olot.

Wulkan w przekroju

Prosto z wulkanu udaliśmy się w kierunku Girony. Jednak po drodze zatrzymaliśmy się przy malowniczo położonym na kawałku stromej skały miasteczku - Castelfollit de la Roca. Widok zapierający dech w piersiach. Trudno opisywać to trzeba zobaczyć.

Castelfollit de la Roca

Do Girony dotarliśmy późnym popołudniem i od razu znaleźliśmy zakwaterowanie w samym centrum miasta w sieciowym hostelu Equity Points, bezpośrednio przy Placu Hiszpańskim (w tych okolicach to chyba w każdym miasteczku jest Plac Hiszpański, albo Kataloński ;-). Po rozpakowaniu i gorącej herbacie udaliśmy się na wieczorne zwiedzanie starego miasta. Miasto naprawdę wygląda na stare i robi niesamowite wrażenie jakby zostało przeniesione w czasie. Ciasne, kręte uliczki zachodzące na siebie kaskadowo, robiły wrażenie, jakby powstawały bez żadnego planu. Kamienne domy zaglądające sobie nawzajem do okien, raz pochylone ku sobie, czasami oddalające się od siebie pod różnymi kątami tworzyły coś na kształt meksykańskich pueblo, ciasno poutykanych na wzgórzach.

Pogoda nadal nie była naszym sprzymierzeńcem, jednak dzięki niej uliczki były prawie puste. Po dwóch godzinach rozpadało się na tyle mocno, że schroniliśmy się w przytulnej knajpce u stóp katedry. Siedząc w suchej, ciepłej kafeterii z widokiem na moknący w deszczu plac przed kościelnymi schodami, raczyliśmy się katalońskim winem. Po powrocie do hostelu kontynuowaliśmy degustację miejscowych win, a po północy gdy przestało padać, udałem się ze Zbyniem na nocne zwiedzanie miasta. Totalnie opustoszałe ulice, stara zabudowa i wysokie mury obronne robiły o tej porze naprawdę niesamowite wrażenie.

Galeria

Girona
Girona
Girona

2011-11-22 [Girona, Figueres, Cadacues]
Poranek w Gironie nie zaskoczył nas niestety - pogoda poprawiła się w niewielkim stopniu - zamiast padać lekko mżyło. Nas to jednak nie zniechęciło i zagłębiliśmy się ponownie w ciasne, tarasowe uliczki Girony. Jest to naprawdę niesamowite przeżycie. Z uwagi na porę roku i pogodę, na uliczkach było bardzo mało ludzi co potęgowało wrażenie, które robiła ta niesamowita, stara zabudowa - wrażenie miasta
zatrzymanego w czasie. To naprawdę warto zobaczyć i to być może o takiej porze i przy takiej aurze... Oddalając się od grupy, na tyłach katedry natrafiłem na przeuroczy, klimatyczny ogród przylegający do murów miejskich. Na część z nich można było swobodnie wchodzić, a z nich roztaczał się widok na dachy starej Girony i położoną poniżej katedrę. To są miejsca które na długo zapadają w pamięć.

Girona
Girona
Girona

Następnym naszym celem tego dnia było Cadaques położone na wybrzeżu Morza Śródziemnego. W drodze postanowiliśmy jeszcze odwiedzić Figueres - rodzinne miasteczko Salwadora Dali, a w nim założone przez niego Muzeum. Muzeum Salwadora Dali znajduje się w wyremontowanym przez niego starym, nieczynnym teatrze i już sam „wystrój” i otoczenie budynku robią wrażenie. Jeszcze w drodze do muzeum natrafiliśmy na ciekawy obiekt metalowy totem, na którym widniał portret Dalego, który jak się okazało był odbiciem z bezkształtnej na pozór plamy z chodnika.

Figueres
Figueres - Muzeum Satlvadore Dali
Figueres - Muzeum Satlvadore Dali
Figueres - Muzeum Satlvadore Dali

I jak nie jestem wielkim fanem zwiedzania lokalnych muzeów (poza nielicznymi), tak po obejrzeniu tego byłem zafascynowany (nie tylko ja, jak się okazało) twórczością, geniuszem i „widzeniem świata” Dalego. Rozmaitość dzieł i wszelakich instalacji (w tym modne obecnie 3D) może przyprawić o ból głowy i choć miałem wrażenie, że niektóre z nich ocierają się o kicz, to jednak nie można artyście odmówić geniuszu.
Naładowani „artystycznie” pojechaliśmy w kierunku Cadaques przejeżdżając  przez niezbyt wysokie, ale malownicze pasemko górskie. Z drogi roztaczają się piękne widoki na zabudowane
hotelowcami położone nad morzem turystyczne Roses i park narodowy utworzony na jakichś bagnach, które z góry wyglądały jak pola ryżowe. Cała droga wiodła przez plantacje oliwek. Jedne z nich zadbane, inne zapuszczone i gęsto przeplatane zarośniętymi skupiskami opuncji. Po przejechaniu na drugą stronę pasma, ukazało się nastrojowe, śnieżnobiałe miasteczko, oświetlone promieniami zachodzącego słońca. Miasteczko rozłożone na wzgórzach otaczających wcinającą się w ląd zatoczkę, z górującą nad nim wieżą kościoła odcinającą się wyraźnie na tle morza.

Cadaques

W poszukiwaniu noclegu Zbyniu przewiózł nas przez nadbrzeżną uliczkę położoną bezpośrednio nad brzegiem morza, tak wąską, że chwilami wszyscy wstrzymywaliśmy oddech ;-). Cadaques jest tak ciasne, że brak jest miejsc na zaparkowanie samochodu i na noc musieliśmy odstawić auto na specjalnie wybudowany podziemny parking - za który skasowano nas rano prawie na 20 Euro. Po rozpakowaniu się w apartamentach przy głównej ulicy w El Ranxo, udaliśmy się na wieczorny spacer nad zatokę. Wydawało nam się, że jedna z ulic miasta służy w okresach mokrych chyba jako kanał odprowadzający wodę z górnych tarasów. Była to uliczka ze sporym spadkiem przy której stały hotele, hostele, sklepy i inne lokale, a prowadziła wprost do zatoki. Ulica była zamknięta, ale co dziwne, pomimo znaków zakazu i kilkunastocentymetrowej warstwy płynącej wody, stały na niej samochody, jeździły skutery i rowery, a lokale były czynne. Co kraj to obyczaj... Po powrocie delikatnie oddaliśmy się degustacji miejscowych win i owoców układając plany na następny dzień.

Galeria


2011-11-23 [Cadacues, Port Lilac, Torroella de Montgri ,Tossa de Mar]
O świtaniu (przed 7 - było jeszcze ciemnawo ;-) udałem się na poszukiwanie świeżego pieczywa. Wszystkie sklepy były o tej porze
jeszcze zamknięte, ale czynnych było już wiele kafejek i barów, w których miejscowi zajadali się rogalikami popijając aromatyczna kawę. Nie mogłem się oprzeć zapachom i też skusiłem się na croissanta z kawą. Delektowałem się chwilą i zachwycałem widokiem kutrów i jachtów zacumowanych w zatoce, na które padały pierwsze promienie wstającego słońca. W chłodzie poranka, z gorącą filiżanką aromatycznej kawy w ręku, chłonąc odgłosy porannej krzątaniny budzącego się do życia miasteczka... ech, rozmarzyłem się - piękna chwila i na pewno na długo pozostanie w mojej pamięci.

W końcu musiałem się ruszyć i zanieść świeże pieczywo (gorące bagietki) do kwater, gdzie dziewczyny przygotowywały śniadanie.


Cadaques

Jeszcze ze Zbyniem na chwilkę udałem się nad zatokę, aby zrobić kilka zdjęć przy wschodzącym słońcu. Żadne z nich niestety nie oddaje ducha tego miejsca i czasu pewnie fotografowie do bani ;-(.
Po śniadaniu udaliśmy się wszyscy na ostatni spacer przy plaży, a następnie pojechaliśmy do Port Lilac, gdzie w domu nad zatoczką mieszkał kiedyś Salwador Dali. Aura chciała nas chyba wynagrodzić za poprzednie dni, gdyż pogoda zapowiadała się jak na Hiszpanie przystało
pełne słońce i piękne błękitne niebo przeplatane gdzieniegdzie drobniutkimi chmurkami. Po drodze Pasiki przeprowadziły zapowiadaną wcześniej kąpiel w zatoce, twierdząc przy tym, że woda wcale nie jest tak zimna, na jaką wygląda. Możliwe, że rzeczywiście tak było, ponieważ weszli do wody dość żwawo, ale faktem jest, że z wody wychodzili równie żwawo, a może nawet bardziej... Z uwagi na układ terenu, z plaży roztaczał się widok na Cadaques, który ukazuje się przypływającym do miasteczka statkom i łodziom.

Cadaques - Port Lilac
Port Lilac

Po przybyciu (forsując zalaną drogę) do portu w Port Lilac okazało się, że Dali wybrał sobie naprawdę przepiękne miejsce do zamieszkania. Cudowna malutka zatoczka z niewielką plażą, otoczoną klifowymi, skalistymi brzegami o które rozbijają się spienione fale - sielski widok. Wokół zabudowań wzgórza porośnięte skupiskami opuncji, w dali plantacje oliwek, a z wysokiego brzegu roztacza się niczym nieograniczony widok na skrzące się promieniach słońca morze. Rozleniwieni ogrzewającym słoneczkiem nie chcieliśmy opuszczać tak pięknego miejsca, jednak nasze plany na ten dzień nie kończyły się na Port Lilac.

Port Lilac

Naszym celem była Barcelona, jednak po drodze mieliśmy jeszcze kilka podcelów. Najbliższym z nich było miasteczko Torroella de Montgri ze starą, ale pięknie odrestaurowaną, użytkową zabudową. W drodze po prawej stronie przez długi czas towarzyszył nam przepiękny widok ośnieżonego pasma Pirenejów.

Pireneje

Po godzinnym spacerze po urokliwej średniowiecznej zabudowie Torroella posililiśmy się w miejscowej restauracji na Starym Mieście, smacznie i za nieduże pieniądze i ruszyliśmy dalej. Jadąc niesamowicie krętymi drogami wzdłuż wybrzeża planowaliśmy zajechać jeszcze do starego portowego miasteczka Tossa de Mar, nad którym górują ruiny zamku obronnego. Na wzgórzu zamkowym znajdującym się na skalistym cyplu, znaleźliśmy się przy pierwszych promieniach zachodzącego słońca, co dodało uroku spacerowi po klimatycznych ruinach twierdzy, z których roztacza się widok na zatokę, plaże  i położone u stóp zamku miasteczko.

Torroella de Montgri
Tossa de Mar

Po zachodzie słońca ruszyliśmy w kierunku Barcelony, a dzięki nawigacji dojechaliśmy dokładnie pod wynajęty w centrum miasta apartament. Uliczki były tak ciasne, że nie chciało nam się uwierzyć, że może odbywać się tu regularny ruch, a jednak. Piter ze Zbyniem odprowadzili samochód do wypożyczalni, ponieważ od tej chwili nastawiliśmy się na poruszanie po Barcelonie metrem i innymi środkami komunikacji miejskiej. Jak się okazało to był dobry pomysł, ponieważ gdybyśmy chcieli korzystać z auta, to musielibyśmy je zostawiać chyba kilka kilometrów od naszej kwatery. Po zakwaterowaniu dokonaliśmy zakupu zaopatrzenia (jedzenie, wino i dużo owoców) w lokalnych sklepikach prowadzonych w większości przez hindusów. Cała okolica w tej dzielnicy była mocno nasycona hindusami i  arabami i w mniejszej części chińczykami co tworzyło dość ciekawą mieszankę etniczną i nadawało miejscu klimatu. Urządziliśmy sobie wieczorne party, degustację miejscowych owoców i win. Do herbaty użyliśmy cytryny zerwanej w Cadaques i pomarańczy z Girony.

Galeria


2011-11-24 [Montserrat]
Rano (około 6.30
było jeszcze ciemno) ze Zbyniem udaliśmy się na poszukiwanie świeżego pieczywa, które jak się spodziewaliśmy z opisu apartamentu mogliśmy nabyć w piekarni-cukierni oddalonej kilkadziesiąt metrów od nas. Jednak zanim dokonaliśmy zakupu przespacerowaliśmy się do La Rambli - takiego większego Barcelońskiego monciaka. To miasto chyba naprawdę nie śpi, bo spotkaliśmy na ulicach wielu (przeważnie młodych) ludzi, którzy nie skończyli jeszcze wczorajszej imprezy. Otwarte już jednak były małe bary i kafejki serwujące świeże croissantami i aromatyczną kawę. Wracając zajrzeliśmy na słynny (podobno największy na świece) „bazar” na świeżym powietrzu La Boqueria. Jego wielkość robiła wrażenie, ale o tej porze sprzedawcy dopiero otwierali swoje sklepiki, odbierali dostawy świeżych towarów i rozkładali towary na stoiskach, sortowali owoce, obierali ryby i inne owoce morza, których było dosłownie zatrzęsienie. Całość przypominała klimatem naszą gdańską halę targową sprzed lat, ale w skali makro. Czynne były tylko niektóre bary-kawiarnie. Zamiast zakupić pieczywo w piekarni w pobliżu naszej kwatery tak jak zaplanowaliśmy - kupiliśmy je w bazarowej piekarence.

Barcelona Mercat de St. Antoni
Montserrat - w drodze na górę

Po śniadaniu zgodnie z planem wyruszyliśmy do Montserrat. Wjazd kolejką zębatkową robi wrażenie szczególnie gdy po kilkunastominutowej jeździe w szarości, wyjeżdża się ponad powłokę chmur i widzi się poniżej białą pierzynę utkaną z obłoków skapaną w słonecznym świetle. Po dotarciu na poziom świątyni poczułem lekki zawód spodziewałem się wyciszonego miejsca pełnego pielgrzymów w skupieniu oddających się modlitwie, przeżywających wizytę w sanktuarium, a zamiast tego ujrzałem (a przede wszystkim usłyszałem) tabuny ludzi przelewających się w okolicy świątyni, nie sprawiających wrażenia przebywania w świętym miejscu. Dookoła wielkie sklepy z pamiątkami, a nawet supermarket. Pomyślałem, że nie musimy się wstydzić naszych sanktuariów pielgrzymkowych, a nawet jestem przekonany, że atmosfera jest bardziej podniosła jest spokojniej i na pewno ciszej. Udaliśmy się kolejką wyżej w kierunku szczytu i tras, które wiodą do ruin dawnych pustelni i eremów.

Montserrat
Montserrat

Widoki, które otwierają się za każdym zakrętem warte są wysiłku. Po krótkim odpoczynku udało nam się wejść na sam szczyt z którego widać pół Katalonii i pasmo Pirenejów ;-). Widoki upojne wokół nas bezkresna przestrzeń, a w pobliżu zaokrąglone z reguły szczyty gór, które przypominały swoimi kształtami surowe bulwy ziemniaków, a czasami kobiece piersi (ale może tylko ja miałem takie skojarzenia ?).

Montserrat

Pogoda była tak piękna, że nie chciało nam się stamtąd schodzić, jednak w końcu zeszliśmy do poziomu sanktuarium, a po zwiedzeniu udaliśmy się jeszcze drogą tajemnic maryjnych (każda wykonana przez innego artystę) do kaplicy dosłownie przyklejonej do skały, w której znaleziono figurkę Czarnej Madonny.

Montserrat - Madonna
Montserrat
Montserrat - kaplica

Po powrocie do Barcelony znaleźliśmy sympatyczną knajpkę w której postanowiliśmy posmakować lokalnych potraw. Knajpa była tak bardzo katalońska, że nawet z pomocą słownika hiszpańsko-polskiego nie udało nam się przetłumaczyć nazwy ani jednej potrawy. Dopiero kelner wyjaśnił nam, że menu jest tylko po katalolńsku i nasz słownik może przydać się co najwyżej do podparcia nogi od stolika :-). Zamówiliśmy więc potrawy w ciemno i dopiero przy degustacji zgadywaliśmy co to może być. Okazało się, że są to głównie owoce morza. Ale nie odbyło się też bez zabawnej wpadki. Po tym jak Krysia zamówiła potato z czymś tam i okazało się całkiem smaczna potrawą, Piter stwierdził, że tez weźmie potato, ale dla odmiany z czymś innym. Okazało się, że te potrawy nie miały ze sobą nic wspólnego poza początkiem nazwy :-). Nasyceni materialnie i duchowo wróciliśmy do apartamentu.

Barcelona - winko i owoce morza

Galeria


2011-11-25 [La Boqueria, Park Guel,
La Pedrera (Casa Milà), Casa Batllo, Sagrada Familia, Port Vell, Pałac Narodowy]
Wczesnym rankiem tradycyjnie (zanim wszyscy wstali) wyszliśmy ze Zbyniem na poranny spacer po mieście oraz w celu zakupu świeżego pieczywa na śniadanie i kanapki. Słońce dopiero wstawało i zaczynało zaglądać w wąskie, ciemne uliczki Raval (dzielnicy w której mieszkaliśmy). Po krótkim spacerze wypiliśmy wyśmienitą poranną kawę z rogalikiem na pobliskim tymczasowym bazarze Mercat De St. Antoni (stara hala była w remoncie). Przy okazji zakupiliśmy kilka rodzajów oliwek, owoców, pieczywo i wróciliśmy na kwaterę na porządne śniadanko.
Przed udaniem się metrem do parku, całą grupą udaliśmy się na tak reklamowany w przewodnikach bazar
La Boqueria, na który zaglądaliśmy ze Zbyszkiem wczoraj o świcie.  Dopiero wtedy dotarło do mnie dlaczego jest to tak reklamowana atrakcja. Widok w pełni wyeksponowanego towaru zapierał dech w piersiach! Feerie barw i zapachów mogły oszołomić każdego. Nasza wczorajsza poranna wyprawa na bazar przed jego otwarciem trochę nas zwiodła pełno było skrzynek, beczek, kartonów i rozkładających to ludzi. Teraz, gdy zobaczyliśmy ten ogrom wyeksponowanego towaru, stoiska wypchane często dosłownie pod sufit, różne kolory i zapachy - bazar robił zupełnie inne wrażenie.

Barcelona - La Boqueria
Barcelona - La Boqueria

Owoce morza w wielkiej rozmaitości (m.in. żywe okazy krabów, homarów i langust), mięsa wszystkich rodzajów oraz owoce z całego świata, które można było skosztować na miejscu w całości lub w postaci świeżo wyciskanych soków. Do tego wiele różnych knajpek oferujących chyba wszystko od kawy, poprzez alkohole do pełnych posiłków sporządzanych na miejscu. Ciężko było opuścić ten kolorowy świat, ale czekały na nas następne atrakcje, a pogoda tego dnia zapowiadała się wspaniale.
Po wyjściu z metra do bram Parku Guel był jeszcze niezły kawałek piechotą pod bardzo stromą górę. Na szczęście ułatwieniem były dość gęsto poustawiane ruchome schody. Przy okazji podziwialiśmy mieszkańców Barcelony za ich odważne parkowanie samochodów na stromych i wąskich uliczkach
trzeba mieć duże zaufanie do sprawności hamulców w aucie. Zaraz po wejściu do parku ukazała się nam panorama miasta skąpana w porannym słońcu, które odbijało się od błyszczących dachów, anten i szyb. Pierwszy widok Barcelony z góry, jaki ujrzeliśmy zrobił na nas wrażenie - morze dachów na tle srebrzysto-złotej tafli morza, odcinające się na jego tle wieże WTC, czy dźwigi Sagrada Familia. Patrząc w przeciwnym kierunku na wzgórze Tibidabo, widać było jaśniejącą bryłę kościoła zwieńczonego charakterystyczną postacią Jezusa z uniesionymi rękami błogosławiącego rozciągające się u swych stóp miasto, a na lewo do niego olbrzymią wieżę telewizyjną Torre de Collserola.

Barcelona - widok z Parku Guel
Tibidabo - widok z Parku Guel
Park Guel

W bliższej perspektywie u naszych stóp rozpościerał się park z całym bogactwem budowli i przyrody. O parku trudno opowiadać, ponieważ jest jedynym w swoim rodzaju i nie bardzo jest go z czym porównać. Jedyne słowa, które przychodzą mi na myśl (oba na f) to  fantastyczny i fantazyjny. Brak tu ogólnie znanych form - we wszystkich budowlach można znaleźć zapożyczenia wprost od natury. Formy budowli splatają się dosłownie z otoczeniem trudno to opisywać - to chyba trzeba po prostu zobaczyć. Uderzyła mnie jednak jedna rzecz dźwięki. Zbliżając się do parku dobiegające z niego odgłosy wydawały mi się znajome. Po chwili skojarzyłem były prawie identyczne z tymi, które na płycie zatytułowanej Le Parc zaprezentowała dla utworu obrazującego ten park grupa Tangereine Dream. Niesamowite uczucie też trudne do wytłumaczenia. Magia ? [można poszukać na Youtube ;-)]
Zrelaksowani klimatem parku ruszyliśmy w kierunku centrum, w stronę Casa Vicens
pierwszej poważnej realizacji projektu Gaudiego dla przemysłowca Manuela Vicensa. Jest to klimatyczna willa zbudowana z surowego kamienia połączonego z czerwoną cegłą i płytkami ceramicznymi, w której już widać charakterystyczną dla Gaudiego asymetrię.

Casa Vicens
Dach La Pedrera (Casa Mila)

Następnie udaliśmy się do Casa Mila, podziwiając w drodze przemieszaną często ze starą - współczesną zabudowę miasta. La Pedrera - kamienica projektu Antoniego Gaudí wybudowana dla barcelońskiego przedsiębiorcy Pere Milí i jego żony (stąd nazwa Casa Mila dom Mili). Budynek o zupełnie innym wyglądzie - fasada kamienicy z powodu braku linii prostych i ostrych krawędzi przypomina falujące morze. Wnętrze kryje zachowane pokoje w stylu z przełomu XIX i XX wieku. Jest również część wystawowa poświęcona projektom i pomysłom Gaudiego. Ale prawdziwym przebojem jest dach kamienicy zabudowany falującymi tarasami z fantazyjnymi kominami, których echa widać w wielu miejscach Barcelony. Próbowałem (będąc na dachu) zrobić zdjęcie, na którym chciałem w obramowaniu przejścia ująć Sagrada Familia z otaczającymi ją dźwigami, ale kiedy tylko udało mi się przekonać zasłaniającego widok zwiedzającego do przesunięcia się i przymierzyć się do zdjęcia, na jego miejsce wskakiwał natychmiast następny. Po kilkunastu próbach przepraszania wciąż nowych turystów i przymiarkach do zdjęcia usłyszałem za plecami głos przewodnika: „Mission Immpossible” to przekonało mnie ostatecznie do rezygnacji z pomysłu czystej fotki.

La Pedrera (Casa Mila)
Sagrada Familia z dachu La Pedrera (Casa Mila)

Choć po Barcelonie najłatwiej przemieszczać się metrem, tego dnia pokonaliśmy wiele kilometrów piechotą, ponieważ idąc pieszo widać znacząco więcej niż przemieszczając się jakimkolwiek środkiem lokomocji, a chodzeni ulicami tego miasta dostarcza wielu estetycznych doznań. Zabudowa jest tak zróżnicowana, że za każdym rogiem ukazują się nowe obrazy, a w zaskakująco wielu miejscach widać wpływ Gaudiego na miejscową architekturę. Przejście do następnego wytworu działalności Gaudiego nie zajęło nam wiele czasu. Casa Batllo jeden z pierwszych projektów Gaudiego przeprojektowana przez niego i przebudowana kamienica. Ten budynek służy dziś celom komercyjnym i nie ma możliwości jego zwiedzania (poza sienią) można obejrzeć go tylko z zewnątrz, ale to wystarczy by zrobić wrażenie. Budynek wyróżnia się z otoczenia z racji dużej ilości ceramiki i tłuczonego szkła umieszczonego na fasadzie. Przez lokalnych mieszkańców kamienica zwana jest też Casa dels ossos (katal. Dom kości).
Po tych wszystkich atrakcjach nie spodziewaliśmy się, że coś nas może jeszcze dziś zaskoczyć, a jednak po wyjściu z tunelu metra gdy znaleźliśmy się tuż pod wieżami Sagrada Familia
ponownie zaparło nam dech. Świątynia ma fantastyczne, charakterystyczne dla Gaudiego  fenomenalnie kształty i jest niesamowicie  zdobna szczególnie od wschodniej strony, która została wykonana jeszcze za życia autora. W promieniach popołudniowego słońca robiła wrażenie budowli ulanej z piasku, w sposób w jaki w dzieciństwie tworzyło się zamki z mokrego piasku i wody na plaży.

Sagrada Familia

Z uwagi na zmęczenie, porę, ceną i negatywne opinie znajomych, nie wchodziliśmy całą grupą do środka, a wylosowaliśmy Zbyszka jako naszego przedstawiciela, który miał odstać w całkiem sporej kolejce, zwiedzić świątynię, wykonać zdjęcia i zrelacjonować to co zobaczy. Pozostali zwiedzali świąteczne stoiska rozkładające się przed kościołem, a następnie rozłożyli się na parkowych ławkach, grzejąc się w promieniach zachodzącego słońca. Gdy Zbyszek wrócił powiedział tylko jedno: żałujcie. No to żałowaliśmy i w tym żalu udaliśmy się do Port Vell (Stary Port). Na zakończenie wieczornego spaceru po porcie wjechaliśmy na kolumnę Kolumba, skąd podziwialiśmy wieczorne widoki na port, wzgórze Montjuic, La Ramblę i sporą część miasta, którą było stamtąd widać. W końcu zebraliśmy się i postanowiliśmy udać się na wieczorny pokaz przy Magicznej Fontannie, który miał się odbyć ok. 21-szej. Uzgodniliśmy, że z uwagi na przepiękną pogodę udamy się tam spacerem, ponieważ z planu miasta wychodziło nam, że dojdziemy tam w około 30-40 minut. Okazało się jednak, że trasa była dłuższa i bardziej pod górkę niż nam się wydawało (lub przeceniliśmy swoje możliwości) i możemy się spóźnić na pokaz. Przyspieszyliśmy więc i trochę zdyszani dotarliśmy w końcu na taras przed Pałacem Narodowym. Okazało się, że pokaz jeszcze się nie zaczął, więc rozsiedliśmy się na schodach wraz z wieloma innymi w oczekiwaniu na spektakl, który... nie nastąpił. Po około godzinie oczekiwania rozeszły się pogłoski, że dziś pokazu nie będzie. Jednak widoki, które roztaczały się przed nami zrekompensowały nam w pewnym stopniu zawód z powodu odwołania spektaklu. W pewnym momencie na wprost Pałacu po przeciwnej stronie nocnego miasta na wzgórzu Tibidabo, rozświetliła się świątynia z charakterystyczną figurą Chrystusa na szczycie, sprawiając wrażenie startującej z ciemności olbrzymiej rakiety.

La Rambla - widok z Kolumny Kolumba
Port Vell - widok z Kolumny Kolumba
Pałac Narodowy
Widok na Barcelonę i Wzgórze Tibidabo - Pałacu Narodowego

Do tego widok na nocne światła Barcelony, na podświetlone budynki, wieżowce i pomniki - widok sam w sobie wart zobaczenia. Gdy zeszliśmy w dół w stronę szeregu szumiących fontann zobaczyliśmy jak fantastycznie oświetlony był Pałac Narodowy pod którym wcześniej siedzieliśmy widok jak z czołówki hollywoodzkiego filmu. Nasyceni tymi widokami udaliśmy się do apartamentu, aby tam oddać się zasłużonej sjeście. Ustaliliśmy, że jutro wrócimy na pokaz licząc na to, że tym razem się odbędzie.

Galeria


2011-11-26 [La Rambla, Port Vell, L
Aquarium, Tibidabo, Magiczna fontanna]
Tego ranka na poranny spacer po budzącym się do życia mieście wybrała się z nami Zosia. Wychodząc z klatki schodowej natknęliśmy się na dziewczyny wracające (prawdopodobnie ) z nocnej imprezy takie poranne widoki zdarzały się dość często. Poza tradycyjnym już wypiciem kawy z ciasteczkiem w przydrożnej kafejce, zakupami pieczywa, odwiedziliśmy pobliską halę-bazar Mercat De St. Antoni i zakupiliśmy trochę świeżych dodatków śniadaniowych. Tymczasowa hala nie jest tak wypasiona jak La Bouqeria, ale i tam wybór towarów był oszałamiający. Zosi również przypadł do gustu poranny spacer i chyba nie żałowała skróconego snu.

Barcelona o świcie
Barcelona o świcie - Mercat De St. Antoni

Po śniadaniu wybieraliśmy się do LAquarium. Udaliśmy się tam przechodząc praktycznie wzdłuż całej długości La Rambla, która przygotowywała się do przyjęcia dzisiejszej porcji turystów. Otwierały swe podwoje mini-kafejki, kioski, stragany z pamiątkami, rozkładali swe dzieła i sztalugi lokalni malarze, przygotowywali się do występów mimowie ludzie arcydzieła, portreciści jak i wiele innych atrakcji. Całość można porównać do mega monciaka sopockiego ;-). Od głównej alei odchodzą prostopadle wąskie uliczki, przez które przeciskają się skutery, motocykle, ale także spore samochody ciężarowe (duże dostawczaki ?). Węższe uliczki, na których dopuszczono ruch samochodowy widziałem tu chyba tylko w Gironie. Przed wejściem do akwarium pospacerowaliśmy trochę po porcie, w którym cumowała wielka liczbą jachtów, łodzi, kutrów, motorówek i innego sprzętu pływającego. Z pomostów rozpościerał się piękny widok nie tylko na urządzenia portowe czy terminal pasażerski przy którym stały olbrzymie promy, ale i na początek (koniec ?) La Rambli uwieńczony pomnikiem Kolumba i na wzgórze Montjuic do którego z portu kursowały kolejki linowe, których liny zawieszone były na olbrzymich wieżach. LAquarium robi niesamowite wrażenie olbrzymie akwaria, setki (a może i tysiące ?) różnych podwodnych stworów od wielkości paznokcie do dwumetrowych rekinów pływających nad głowami. Do tego feeria barw i kształtów zaczarowany podwodny świat na wyciągnięcie ręki. Po wyjściu z części „podwodnej” na sporej powierzchni można poznawać różne zagadnienia związane z morzami i oceanami. Stoją kilkunastometrowe modele żaglowców, batyskafy oraz wiele różnych przyrządów i pomocy, które pozwalają poznać dzieciom (i dorosłym też!) tematy związane z eksploracją podwodnych głębin.

L’Aquarium
L’Aquarium

Po wyjściu z Akwarium spacerkiem przez portowe nabrzeże udaliśmy się na promenadę ozdobioną przedziwnymi „rzeźbami” i charakterystycznymi czerwonymi mostami zwodzonymi. Idąc promenadą doszliśmy ponownie do La Rambla, którą udaliśmy się pod Palau Güell - zaprojektowaną przez Antoniego Gaudí miejską rezydencję katalońskiego przemysłowca Eusebiego Güell, przyjaciela i patrona architekta, charakteryzującą się dużą ilością kutych elementów zdobiących fasadę. Stąd metrem udaliśmy się na północ w kierunku wzgórza Tibidabo, do którego podstawy (spod stacji metra) dojechaliśmy zabytkowym niebieskim tramwajem Tramvia Blau, z którego mogliśmy podziwiać ciekawe modernistyczne rezydencje u stóp wzgórza. Następnie najstarszą w Hiszpanii kolejką szynową Funicular del Tibidabo wjechaliśmy na sam szczyt, a tam wśród innych atrakcji czekały na nas widoki dech w piersiach zapierające.

Promenada przy porcie
Tramvia Blau
Tibidabo
Tibidabo

Cała Barcelona i kawałek wybrzeża leżały u naszych stóp, a nad nami górował tylko niezwykły kościół uwieńczony figurą Chrystusa z uniesionymi rękami. Nazwa wzgórza nawiązuje do słów szatana proponującego Jezusowi władzę nad wszystkimi królestwami na ziemi w zamian za złożenie pokłonu. Na szczycie znajduje się jeden z najstarszych na świecie parków rozrywki z wesołym miasteczkiem z 1901r., gdzie oprócz tradycyjnych wiedeńskich karuzel i innego wyposażenia charakterystycznego dla tego typu przybytków można przelecieć się samolotem na uwięzi, ale napędzanym własnym śmigłem. Na górze było tak pięknie, że spędziliśmy tam sporo czasu zwiedzając, podziwiając widoki, popijając kawę i kosztując miejscowe wyroby cukiernicze. W końcu postanowiliśmy przemieścić się na przeciwną stronę miasta w kierunku Magicznych Fontann, zaglądając w drodze do jakiejś miejscowej knajpki na konkretny posiłek.

Tibidabo

Schodząc z Tibidabo podziwialiśmy przepiękne, bogate wille i rezydencje usadowione na zboczach wzgórza, a na obiad zamiast w miejscowej, wylądowaliśmy w klimatycznej chińskiej knajpie.
Gdy dotarliśmy do Magicznych Fontann, zajęliśmy strategiczne miejsca widokowe i oczekiwaliśmy na widowisko. W pobliżu było już wielu nam podobnych oczekujących na wieczorny pokaz i wciąż dołączali nowi. Naprawdę warto było czekać
nocny pokaz podświetlanych różnokolorowo fontann, wzmocniony podkładem muzycznym światowych przebojów skorelowanym z eksplozjami strumieni wody, jest widowiskiem trudnym do opowiedzenia. Tak jak z góry wyglądały wspaniale na tle panoramy miasta, tak też pięknie i majestatycznie wyglądały z dołu na tle górującego pałacu.


Fontanny - galeria

Widoku tego nie oddadzą też zdjęcia (które chyba cały tłum zgromadzony wokół fontann próbował robić) - to po prostu trzeba zobaczyć i wysłuchać. Wracając z pokazów odwiedziliśmy jeszcze duże centrum handlowe, które powstało po zagospodarowaniu wielkiej areny używanej do korridy. Jeszcze z jego tarasów widać było pulsujące światła fontann...

Galeria


2011-11-27 [
Barri Gòtic,  Katedra św. Eulalii, plaża ]
Ostatniego poranka wybrałem się na miasto sam. Samotny spacer po pustych jeszcze ulicach, które poprzedniego dnia wieczorem tętniły życiem, miał w sobie coś z magii żywcem z powieści Carlosa Ruiza Zafona. Dzielnica Raval jest zamieszkiwana głównie przez imigrantów. Jest bardziej surowej niż reszta miasta, a niegdyś cieszyła się złą sławą. Są widoki, które można zobaczyć tylko o tej porze - pozamykane bramy i opuszczone żaluzje sklepików ukazują namalowane obrazki, które znikają zaraz po ich otwarciu. Wiele z nich jest naprawdę ładnych, ciekawych lub śmiesznych. Ciekawa sprawa prawie wszystkie bramy i rolety były mniej lub bardziej pomalowane (niektóre po prostu pobazgrane), a na ścianach wokół praktycznie nie było żadnego graffiti. Żałuję bardzo, że nie wziąłem ze sobą aparatu (z uwagi na brak Zbyszka troszkę się obawiałem biegać z takim klamotem) i jedynie zrobiłem kilka fotek telefonem, które to z racji jakości zamontowanego w nim aparatu, mają adekwatną jakość. Prześwity w wąskich ulicach zabudowanych wysokimi kamienicami, są jeszcze zawężane przez balkony (często zawieszone sznurami suszących się ubrań, bielizny, dywanów) oraz wszechobecnymi agregatami klimatyzatorów. Ulicami przemykały się nieliczne osoby wracające z imprez, spieszące po świeże pieczywo lub do już czynnych kawiarenek na poranną kawę.

Barcelona o świcie - La Rambla
Barcelona o świcie
Katedra św. Eulalii (La Seu

La Rambla prawie pusta, na której dopiero otwierają swoje podwoje kioski i kafejki to raczej rzadki widok dla turysty. W wielu miejscach unosił się zapach świeżego pieczywa, kawy lub oba połączone w cudowny aromat kojarzący się z porankiem. Na ulicach pojawiało się coraz więcej akcentów świątecznych gwiazdki, bombki, a nawet przystrojone choinki. Doszedłem do dzielnicy Barri Gòtic gdzie zabudowa miasta diametralnie zmieniała swój charakter. Tu pojawiają się gotyckie kościoły, fragmenty murów czy cmentarzy z czasów rzymskich i bardziej ekskluzywne sklepy, a na fasadach domów pojawiają się charakterystyczne dla wielu katalońskich miast porcelanowe mozaiki, obrazujące różne scenki rodzajowe (niektóre wyglądają wręcz jak prototypy komiksu). Wracając do Raval, w jednej z kafejek wypiłem kawę i wróciłem na kwaterę, jak zwykle kupując po drodze świeże pieczywo.
La Rambla tworzy jakby granicę dwóch światów
lekko orientalnego, którą tworzy m.in. Raval i typowo zachodniego - Barri Gòtic. Formalnie ulica o nazwie La Rambla nie istnieje, nazwę taką przyjęto dla alei jako całości. Oficjalnie składa się na nią kilka krótszych Rambli, każda o innej pełnej nazwie.
Po śniadaniu spakowaliśmy manatki i udaliśmy się na drugą stronę La Rambla, gdzie w siedzibie firmy wynajmującej nasz apartament pozostawiliśmy bagaże i udaliśmy się na zwiedzanie dzielnicy
Barri Gòtic. Okazało się, że miejsce to znajduje się praktycznie na zapleczu placu przylegającego do katedry św. Eulalii (La Seu), więc naturalnie katedra stała się naszym pierwszym celem. Doszliśmy do niej idąc za głosem orkiestry, który dobiegał nas od pewnego czasu, a doprowadził nas do placu przed głównym wejściem do katedry, który zastawiony był świątecznymi straganami.

Gdy już wraz z tłumem dostaliśmy się na krużganek katedry, zobaczyliśmy drepczące i pływające w stawie 13 łabędzi symbolizujących, wiek w którym zamęczono patronkę katedry. Udało nam się również zwiedzić samą katedrę wraz z jej wydzielonym „wewnętrznym kościołem”. Katedra wielkością i wyposażeniem robi spore wrażenie w porównaniu z surowymi wnętrzami naszych gdańskich kościołów. Zabudowa lt Barri Gòtic i przyległej La Ribera różni się znacząco od tej z dzielnicy Raval. Jest wyraźnie bardziej bogata, zadbana i co za tym idzie droższa. W bardzo wielu miejscach można trafić na pozostałości zabudowy jeszcze z czasów rzymskich, wkomponowane częściowo w średniowieczne budowle. lt Barri Gòtic sprawia wrażenie znacznie starszej od pozostałych. Uliczki są tak wąskie, pokręcone i krótkie, że trudno zrobić jakiekolwiek zdjęcia z szerszym ujęciem.
Przeszliśmy praktycznie cały kwartał od Plaça de Catalunya do Port Vell i piaszczystej plaży, chłonąc atmosferę tej części miasta i odwiedzając okoliczne sklepy i kafejki, często natykając się na mimów, ulicznych grajków, a nawet spore zespoły, z których jeden grał muzykę na tyle ciekawą, że dałem się skusić i kupiłem ich płytę. Zwiedziliśmy również dawną dzielnicę żydowską oraz całkiem okazałą bazylikę  Santa María del Mar , ale zabrakło nam już czasu na zwiedzanie Muzeum Picassa, opodal którego zjedliśmy ostatni pyszny obiad w przyjemnej knajpce. Zaglądając do wielu restauracji wybraliśmy taką, w której przebywała spora ilość gości wyglądających okolicznych mieszkańców, którzy wybrali się na obiad. Wybór był trafny
knajpka klimatyczna, a jedzenie znakomite. Spacerowaliśmy do zmierzchu i dopiero myśl o zbliżającej się nieubłaganie godzinie wylotu, zmusiła nas do odebrania bagaży i udania się w kierunku przystanku autobusu, który miał nas zabrać na lotnisko.

Barcelona - pozostałości rzymskie
Jedzonko z oczkami ?
Barcelonetta
Port Vell - kolejka na Montjuic
Muzycy pod katedrą

Galeria


Nasze rozgrzane głowy zostały jednak ostudzone podczas lądowania w Gdańsku. Okazało się, że pomimo bardzo mocnego wiatru, kapitan zdecydował się jednak lądować, co było dla wszystkich nie lada przeżyciem, a wiele przygotowanych na podobne atrakcje papierowych torebek zniknęło z siatek przy fotelach, a wiele modlitw popłynęło w kierunku nieba.  Wichura była tak mocna, że przez długi czas obsługa nie mogła podstawić schodów dla pasażerów. Gdy już znaleźliśmy się na sali przylotów na bagaże musieliśmy czekać ponad godzinę, ponieważ z uwagi na siłę wiatru nie można było otworzyć luków bagażowych i dopiero gdy samolot odholowano za hangary udało się otworzyć luki z jednej strony
na nasze szczęście z tej, w której były nasze bagaże.


PiotrR


Galerie:



 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego